Samolot mamy o 10.30, to bardzo dobra pora. O 7 wymeldowujemy się z hotelu i kładką nad dworcem New Delhi i wszystkimi 16 peronami (uff, plecak jednak trochę waży) mykamy do stacji metra. O 8 jesteśmy na lotnisku, w miarę szybka odprawa i czekamy na samolot. W lotniskowej kafejce kupujemy kawę za 3 dolary.
Ważna rada dla palaczy – podczas kontroli zabierają wszystkie zapalniczki!! Można mieć butelki z wodą, to nie przeszkadza, ale zapalniczek niet. Siedzimy sobie przy naszym gejcie i naprzeciwko mamy smoking room. Zaczynamy kombinować: po co palarnia, skoro zabierają zapalniczki. Mama postanawia sprawę rozpoznać, jako że czeka ją co najmniej 7 godzin bez papierosa. Rozwiązanie jest banalne: w środku są zapałki :)
Lot spokojny, dobre jedzonko Finnair podawał. Obok nas siedzą dwa małżeństwa, które też lecą do Gdańska, kupiły bilety w tej samej promocji, co my. Zwiedzali Indie południowe. Uff, ulga, bo czas na przesiadki mamy minimalny, a w grupie raźniej i jest większe prawdopodobieństwo, że na większa liczbę osób samolot poczeka. Wylądowaliśmy z 20 minutowy opóźnieniem i galopujemy przez helsińskie lotnisko na samolot do Kopenhagi.
Ten rusza z półgodzinnym opóźnieniem, bo Helsinki zasypane śniegiem i najpierw odśnieżanie pasa, a potem odladzanie samolotu. Już w połowie lotu podchodzi stewardessa i informuje, że upomina się o nas kopenhaskie lotnisko: że jesteśmy spóźnieni, ale samolot do Gdańska poczeka. Jak miło z jego strony :) Przesadzają nas do wolnych miejsc z przodu, w biznes klasie, byśmy mogli jako pierwsi wyjść. Przy wyjściu już czekają na nas pracownicy lotniska, podają numer gejtu, do którego mamy pędzić. Oczywiście jest w innym terminalu, więc przebiegamy przez cały Kasturp. Lotniska naprawdę potrafią sprawnie działać, przynajmniej te skandynawskie.
Wpadamy do gejtu, tam wydają nam boarding karty (bo ten lot obsługuje SAS i pani z Finnairu w Delhi nie mogła wydrukować kart na cały lot). Wsiadamy do autobusu i zawożą nas pod mały samolocik. Jeszcze tylko 45 minut lotu i jesteśmy w Gdańsku. Nie ma śniegu, jak miło. Żeby nie było tak fajnie, na miejscu okazało się, że nasze bagaże nie zdążyły się przesiąść, ale przylecą z Kopenhagi następnym lotem i dostarczą je do domu. Na lotnisku czeka na nas niezawodny pan Henio, dziwi się że nie mam bagaży, panuje nas do swego lanosa i mała godzinka i jesteśmy w domciu.
Mały off'top:
Gdzie kolejna wyprawa – tego jeszcze nie wiem. Z podliczenia wydatków wychodzi, że na wszystko, łącznie biletami lotniczymi, wizami, zakupem przewodnika, wydałyśmy 3600 zł na osobę. Czy warto było? Jasne, że tam. Najbardziej podobało nam się chyba w Udajpurze - tamtejsza zielen i przestrzeń. Ot, indyjska Wenecja :)