Wstajemy raniutko, przed godz.6. Szybkie śniadanko na tarasie, gdzie strasznie wiało (pani gospodyni sama wystąpiła z inicjatywą, że wstanie szybciej i przygotuje nam tosty z kawą specjalnie dla nas) i pędzimy rikszą, w której wiało jeszcze bardziej, na autobus. Po przyjeździe okazuje się, że autobus.... odjechał, bo przyjechałyśmy za późno. Ale pan biletowy zapenwia, że nic straconego – pojazd objeżdża trzy przystanki po mieście i jak pojedziemy na ostatni, na pewno zdążymy. Więc w riksze i na rogatki miasta pędem. Czekamy jeszcze jakieś 10 minutek i autobus nadjeżdża. Pakują nas do środka, miejsca mamy prawie całkiem z tyłu i jazda.
Pierwszy raz jechałam autobusem marki „sleeper”. Znaczy my mamy zwykłe, siedzące miejsca, ale u góry są jeszcze leżące boksy – wdrapujesz się po schodkach, otwierasz i zamykasz. Jak mówi mama - „w trumnie”. Autobus chyba jest mocno dalekobieżny, bo niektórzy pasażerowie są ostro zaspani.
Nasz pojazd jest niby dla turystów, ale drogi prawdziwie indyjskie. Jedziemy głównie przez wioski zarówno nowiutkim asfaltem, mega dziurami, jak i drogami gruntowymi. Kłopot w tym, że niezależnie od stanu i rodzaju nawierzchni nasz autobus pędził jakieś 60 do 80 km/h. Rzucało na siedzeniu bardzo, kilka razy moja głowa zaliczyła spotkanie z sufitem ;) No ale być w Indiach i nie jechać indyjskim autobusem.... Trzeba i koniec. Dodam też, że nie ma kłopotu z zakupem biletów z dnia na dzień, więc jest to alternatywa do podróżowania pociągami – bardziej komfortowymi, ale trzeba je rezerwować ze sporym wyprzedzeniem.
Podróż ma trwać 7 godz. i tak było w istocie. W połowie drogi przerwa planowa na jedzonko i siusiu w mijanej wiosce i druga nieplanowana – 10 min na przejeździe kolejowym gdzieś w lesie. Wszyscy opuścili autokar w poszukiwaniu ustronnego miejsca za drzewkiem :) W czasie jazdy było sporo przystanków, jedni Hindusi wsiadali, inni wysiadali. Zazwyczaj z tobołkami i dziećmi. Bilety na bieżąco kupowali u pomocnika kierowcy. Do Udajpuru dojechaliśmy zapakowani na maksa, zarówno w miejscach siedzących, jak i stojących.
Jakieś 100 km przed Udajpurem zaczynają się przydrożne sklepy z marmurem. Było tego całe mnóstwo, ciągnęło się do samego miasta. Okolice Udajpuru to takie marmurowe zagłębie: przy ulicy były wystawione bloki skalne w przeróżnych odcieniach, od białego, po różowy i zielonkawy.
Do Udajpuru dojeżdżamy solidnie utłuczone. Bierzemy rikszę i prosto do hotelu Udai Niwas. Zarezerwowałam tu tylko jedną noc, bo mimo doskonałej lokalizacji i super widoku z górnego tarasu restauracji na jezioro Picola, zdania na forum były podzielone odnośnie dostępności ciepłej wody. Ponieważ dotarłyśmy przed godz. 14, czyli dość wcześnie, miałyśmy do wybobu kilka pokoi. Wybrałyśmy ten w nowej części hotelu, z porządną łazienką i wręcz gorącą wodą w prysznicu. Od razu w recepcji zarezerwowałam 4 noclegi, hotel okazał się bardzo w porządku.
Po małym posiłku na górnej restauracji poszłyśmy się trochę pokręcić po mieście, ale szybko zmęczenie wzięło górę, po 18 wróciłyśmy do hotelu. I tu mama zaczyna mieć coraz mocniejszy kaszel i narzeka na gorączkę. Ponieważ już w Jodhpurze próbowała się leczyć aspiryną, co przy ciągłym podróżowaniu rikszą i stołowaniu się na dachac restauracji (ładnych widokowo, ale zimnych w lutym) dało to niewielkie efekty. Zdecydowałyśmy, że przydałby się lekarz. Dzwonię więc co centrum alarmowego PZU, gdzie wykupiłyśmy polisę i tłumaczę w czym rzecz. Pani zgłoszenie przyjęła i obiecała telefon zwrotny. Oddzwoniła za jakieś 2 godz informując, że lekarz już jedzie do hotelu i rozliczenie kosztów wizyty nastąpi w formie bezgotówkowej między szpitalem, a ubezpieczycielem (czyli że nas to nic nie będzie kosztowało).
Rozlega się pukanie i wchodzi cała ekipa: pierwszy pan recepcjonista z hotelu, za nim dwóch jegomości: doktor i jego pomocnik, trzymający w ręku doktorską walizę. Recepcjonista się ulatnia, a pan doktor wypytuje o objawy choroby, wizyta w sumie identyczna, jak u naszego polskiego lekarza z małym tylko wyjątkiem – doktor osłuchując mamie klatkę piersiową robił to przez piżamkową bluzeczkę – nie kazał jej zdejmować. Na końcu stwierdził ostre zapalenie gardła i towarzyszącą mu wysoką gorączką (101 stopni Fahrenheida – tak podają indyjskie termometry, czyli jakieś 38,5 Celsjusza). Zapisał antybiotyk, syropek, które w ciągu pół godziny do hotelu dowiózł jego pomocnik. Mama lekarstwa zażyła i poszłyśmy spać. Czyli ubezpieczenie w PZU w Indiach przetestowane i godne polecenia.
Koszty:
riksze w Jodhpurze i Udajpurze – 45 rupii
hotel – 400 rupii
80 rupii - pranie