Po śniadanku, oczywiście na tarasie, pora na orientację w terenie. Za dnia stare miasto nie wygląda to już na takie poplątane, jak wczorajszą, nocną porą. Nasz gospodarz tłumaczy, że aby dojść do fortu Mahrengarh, trzeba dwa razy skręcić w lewo, iść cały czas pod górę i jesteśmy na miejscu. Czyli bułka z masłem :) Docieramy do fortu lekko spocone, ale bez zgubienia się po drodze. I znów oglądamy precyzyjną, ażurową robotę przy okienkach, zdobieniach itp. I pomyśleć, że w tym samym czasie, co te wszystkie rajastańskie pałace i forty (XVI w.) zbudowano większość zabytków, czytaj kościołów w moim rodzinnym mieście.
Z góry podziwiamy naprawdę niebieskie stare jodhpurowe miasto. Oglądamy też świątynię buddyjską, która jest na terenie fortu. I tak mija kilka godzin. Późnym popołudniem wracamy do naszego guest house'u. Mam kładzie się na odpoczynek, a ja ruszam na podbój marketu zlokalizowane wokół kolonialnej Clock Tower. W delikatnym świetle zachodzącego słońca podziwiam dziesiątki straganów z kolorowymi sari, mieniącymi się bransoletkami, pysznymi owocami. Jest też sporo stoisk z przyprawami. Chłonę tą autentyczną atmosferę bazarową. Przed zmrokiem wracam do pokoju. Kalacyjka, wieczorne podziwianie oświetlonego Mahrengarha i szybkie spanie.
O jednym zapomniałam wspomnieć. Drzwi do pokojów we wszystkich guest house'ach są pozbawione burżuazyjnego wynalazku zwanego klamkami. Są skobelki i kłódki, które zamykamy przy wyjściu i kluczyki zabieramy ze sobą. Na początku, w Agrze budziło to moje wielkie zdziwienie i przypominało … wiejski wychodek. Ale teraz to chyba szeroko otworzyłabym oczy widząc klamkę w hotelowych drzwiach. Z pewnością w tych wypasionych hotelach klami są, ale w budżetowych to tylko skobelki i kłódki. Jedną taką kłódeczkę, niepowtarzalną, indyjską zakupiłam przed odlotem na pamiątkę :)
Koszty:
400 rupii – wstęp fort
50 rupii – chusteczki
350 rupii - hotel